niedziela, 20 września 2015

WAŻĘ 75 KILOGRAMÓW...

... i mam na imię Aleksandra. Pragnę pozostać anonimowa, bo sporo moich znajomych siedzi w blogosferze, a nie chciałabym, żeby gdzieś na mnie trafili. W każdym razie jestem studentką zaoczną, pracuję i mieszkam w jednym z większych miast w Polsce. Chciałabym przedstawić w tym poście całą swoją historię.

Jako małe dziecko byłam szczuplutka, miałam nawet niedowagę. Kiedy skończyłam 3 latka nastąpiło BUM! i Ola się rozrosła, nie tylko w górę, ale i również na boki. Od tego czasu do mniej-więcej końca podstawówki byłam pulpetem. W gimnazjum stało się coś niespodziewanego, bo oto nagle schudłam, czym sama byłam zaskoczona. Okazało się prędko, że po prostu sporo urosłam w bardzo krótkim czasie, przez co nabawiłam się nieco problemów z kręgosłupem i kolanami. Od tego czasu towarzyszyło mi w życiu permanentne zwolnienie z zajęć wychowania fizycznego. Jednak w gimnazjum i liceum cały czas, mimo zamiłowania do dobrego jedzonka, utrzymywałam w miarę stabilną wagę w okolicach 60-62 kg, przy której wyglądałam całkiem normalnie. Wiadomo, nie byłam nigdy szczuplutka, ale mieściło się to w granicach rozmiaru 38, co w zupełności mi wystarczało. Po liceum spędziłam trochę czasu w USA, gdzie spadłam z wagi do ok. 57-58 kilogramów, jadłam tam (o dziwo, bo przecież Ameryka to same fast-foody, jak mówi mit!) bardzo zdrowo i na dodatek dostałam karnet na siłownię. I to był okres w życiu, w którym w zasadzie ważyłam najmniej i czułam się najlepiej. Po powrocie do Polski na początku przytyłam, potem kiedy zaczęłam pracę znów nieco schudłam. Moja waga była i jest niestabilna jak psychika nastolatki w okresie dojrzewania. No i mam ogromne tendencje do tycia. Dlatego od czasu, kiedy w zasadzie poznałam mojego ukochanego i zaczęłam jadać u niego obiadki od mamy, zaczęło się przybieranie na wadze - wcześniej jadłam bardzo zdrowo, a u mojego chłopaka w domu jada się typowo polskie, tłuste jedzenie. Później na domiar złego zaprzestałam pracy, która wymagała ode mnie nieco ruchu i... jak za dotknięciem różdżki złego czarnoksiężnika na wadze pojawiło się 15 kilogramów więcej. A w zasadzie nie różdżki, a pizzy, kebabów i białego pieczywa. W tym momencie ważę 75 kg. Od roku moja aktywność fizyczna była praktycznie zerowa, chyba że można do aktywności fizycznej zaliczyć oglądanie Chodakowskiej ;)
Ogromną motywacją do zmiany tego stanu rzeczy jest moja ulubiona vlogerka - Red Lipstick Monster. Jej niezwykła metamorfoza, jak i opis siebie sprzed odchudzania dał mi ogromnego kopa do zmiany przyzwyczajeń - bo w 100% mogę utożsamić siebie z nią. Poza tym wegetariańskim jedzonkiem, bo u mnie mięsiwo z kuraka musi być! :) Po obejrzeniu jej vloga o odchudzaniu, jak i kilku randomowych filmików z efektami ćwiczeń, postanowiłam że i ja w końcu wezmę się za siebie.
Żeby zacząć od czegoś łatwego, utworzyłam sobie folder o nazwie FITSPIRACJE, do którego wrzuciłam wszystkie inspirujące cytaty i zdjęcia, jakie tylko udało mi się znaleźć. Przeglądam je codziennie, co jest dla mnie bardzo ważnym rytuałem, ponieważ jestem osobą głęboko wierzącą w moc podświadomości, w moc naszego umysłu i w zasadzie mogłabym powiedzieć, że mottem mojego życia jest "If you can dream it, you can do it" czy też "What you believe, you can achieve". Dla zainteresowanych odsyłam do książek o NLP, a przede wszystkim do przeczytania książki Sekret. Kolejnym etapem było znalezienie odpowiedniego zestawu treningowego. Wczoraj zaczęłam od Skalpela Ewy Chodakowskiej, ale niestety, mimo mojej całej sympatii do Ewki i ogromnej roli w mojej codziennej motywacji, nie są to programy dla mnie. Pomijam już fakt, że nie jestem w stanie ich dokończyć. Są po prostu za długie i zbyt monotonnie prowadzone, potrzebuję czegoś z energią, bo się znudzę i odpuszczę. Myślałam chwilę o Mel B, z którą kiedyś ze dwa razy udało mi się poćwiczyć, ale... Znalazłam coś lepszego. Dzisiaj przerobiłam jeszcze (uff, cały!) Miley Cyrus Sexy Legs Workout, ale od jutra prawdziwa bomba, będę wylewać hektolitry potu i drzeć japę na całe osiedle, bo do akcji wkracza Jillian Michaels i 30 Days Shred.
A po co mi blog? Bo jestem leniem śmierdzącym i po pierwsze - potrzebuję motywacji, a po drugie - w zwyczajnym zeszycie nie chce mi się tego wszystkiego pisać. Bo jak to tak, długopisem? ;)
Idę teraz pod gorący prysznic, żeby rozluźnić mięśnie po MC Sexy Legs, bo już czuję, że dało im to w kość i przygotować jakąś szamkę. A i o tym będzie kolejny post.